BALLADA BEZLUDNA
Niedostępna ludzkim oczom, że nikt po niej
się nie błąka,
W swym bezpieczu szmaragdowym rozkwitała
w bezmiar łąka,
Strumień skrzył się na zieleni nieustannie
zmienną łatą,
A gwoździki spoza trawy wykrapiały się wiśniato.
Świerszcz, od rosy spęczniały, ciemnił pysk
nadmiarem śliny,
I dmuchawiec kroplą mlecza błyskał w zadrach
swej łęciny,
A dech łąki wrzał od wrzawy, wrzał i żywcem
w słońce dyszał,
I nie było nikogo, kto by to widział, kto
by to słyszał.
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
Zabóstwiło się cudacznie pod blekotem na
uboczu,
A to jakaś mgła dziewczęca chciała dostać
warg i oczu,
A czuć było, jak boleśnie chce się stworzyć,
chce się wcielić,
Raz warkoczem się zazłocić, raz piersiami
się zabielić -
I czuć było, jak się zmaga zdyszanego meką
łona,
Aż na wieki sił jej zbrakło - i spoczęła
niezjawiona!
Jeno miejsce, gdzie być mogła, jeszcze trwało
i szumiało,
Próżne miejsce na te dusze, wonne miejsce
na to ciało.
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
Przywabione obcym szmerem, wszystkie zioła
i owady
Wrzawnie zbiegły się w to miejsce, niebywałe
wesząc olady,
Pająk w nicość się nastawił, by pochwycić
cień jej cienia,
Bąk otrąbił uroczystość spełnionego nieistnienia,
Żuki grały jej potrupne, świerszcze pieśni
powitalne,
Kwiaty wiły się we wieńce, ach, we wieńce
pożegnalne!
Wszyscy byli w owym miejscu na słonecznym,
na obrzędzie,
Prócz tej jednej, co być mogła, a nie była
i nie będzie!
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie
ma?